poniedziałek, 18 lipca 2016

Fryzjerskie perypetie



Dziś z trochę innym postem, ale jestem świeżo po weselu szwagra i muszę Wam coś opowiedzieć. Pewnie kilka osób wie, ale ostatni tydzień spędziłam w Białymstoku. Było bardzo przyjemnie, pozwiedzaliśmy trochę Mazury, a w sobotę bawiliśmy się na weselu Pawła i Kasi. Dziś już w domu, wyspana i choć odrobinę wypoczęta zasiadłam do napisania postu. Miał być całkiem na inny temat, ale.. Zapraszam do czytania

16 lica już od samego rana było nerwowo. Wiadomo, przygotowanie się do najważniejszego dnia przysparza odrobinę nerwów. Jeszcze ostatnie przygotowania czyli mycie auta itp. Ja miałam wszystko dopięte na ostatni guzik. Miałam się uczesać i pomalować i dodatkowo pomalować moją szwagierkę - Elę. Ela zdecydowała, że nie będzie dokładać mi roboty i co do uczesania to pójdzie do fryzjera.  Ja jadąc do Białegostoku wzięłam ze sobą jedynie szczotkę i lokówkę. Kilka gumek i wsuwek też się znalazło. Ślub nas godzinę 15, a tu po 12 telefon z płaczem w tle. Ela wróciła od fryzjera. Panika, że ona tak nie pójdzie. Trzeba było szybko wracać. To co zastałam na 6 piętrze wyglądało jak kupka nieszczęścia. Spłakana Ela i ogólny zamęt. Zresztą sami zobaczcie. Tak wyglądała Ela po oddaniu się w ręce profesjonalisty


Mój mąż powiedział, że wygląda to jak powróz. Poskręcane na maxa włosy, tona lakieru i około 20 wsuwek. Dodatkowo cena za to "dzieło" to 100 złotych. Szybka decyzja i pod prysznic myć włosy. Z tym tylko, że mamy około godziny ma fryzurę, makijaż i dojazd do domu Panny Młodej. 

Cóż, motorek w tyłek i zaczynamy. Do dyspozycji lokówka, gumeczki silikonowe, wsuwki i najzwyklejszy grzebień, który mega elektryzował włosy. Po godzinie Ela była gotowa. Niestety nie udało mi się uchwycić makijażu, ponieważ nie ja robiłam zdjęcie. Ale fryzurę widać doskonale. I ten uśmiech, który wynagrodził wszystko. Zdjęcie zrobione jakieś 5 godzin po uczesaniu, ale wszystko pięknie się trzymało, aż do godziny 6 rano dnia następnego.


Pozdrawiam




czwartek, 7 lipca 2016

Muszę się wyżalić



Moją dietę szlag trafił. Tzn dietę z pudełka. Staram się liczyć kalorię i sama przygotowywać posiłki. Jakoś idzie. 

Poza tym od jakiegoś czasu kłócę się z mężem, więc atmosfera w domu nie należy do najlepszych. A wszystko zaczęło się w sobotę, gdy powiedziałam, że dziś on zajmuje się młodym. Na co otrzymałam odpowiedz, że ja "chciałam dziecka, więc mam się nim zajmować". Ogólnie miałam dość. W sobotę zabrał młodego do rodziców, abym mogła odpocząć, w niedzielę przyjechał i wydawało się, że jest ok. Po czym wczoraj jak się dowiedział, że chciałabym chodzić na fitness, to się oburzył i powiedział, że" po co w ogóle chciałam Młodego". No nie mogę z tym człowiekiem. Siedzę z młodym cały dzień, o wszystkim muszę pamiętać, a wieczorem nie mogę wyjść na fitness, bo on z pracy wrócił i jest zmęczony. Ostatnio to wszystko mnie przerasta. Już nie wiem co mam robić. P wraca do domu około 20/21, żeby tylko nie za długo być w domu. Jak chcę gdzieś wyjść to jest tragedia. Nic do niego nie dociera. Non stop tylko powtarza, że on tez nie chodzi do pracy dla przyjemności. Już nie mam siły. Cały dzień spędzam z Młodym, karmię, przewijam, bawię się z nim, chodzę na spacery, usypiam, w nocy ja do niego wstaje. Czy ja naprawdę chcę zbyt wiele. Nie należy mi się nawet chwila bez dziecka. Słyszę tylko, "to nie ma zajęć fitness z dziećmi?" Jestem u progu załamania nerwowego. Nie radzę sobie i nawet nie mam z kim pogadać. Chciałam młodego wysłać na 3 godzinki, dwa razy w tygodniu do żłobka, żeby się bawił z innymi dziećmi, miał z nim kontakt. Ale " czy ja wiem ile to kosztuje". Czasem sama się zastanawiam czy naprawdę zbyt wiele chcę. Czy dobrze zrobiłam decydując się na dziecko. Wczoraj jak położyłam Leosia, to ubrałam się i wyszłam pobiegać. Uwolnić umysł, odstresować się. Skończyło się oczywiście na długim i szybkim spacerze, bo na bieganie, to oczywiście jest o wiele za wcześnie. Moja kondycja leży i kwiczy.  Oczywiście usłyszałam, czy za godzinę będę? Nie było mnie godzinę i oczywiście P w złym humorze, bo wyszłam i zostawiłam go samego. Dziś już raczej nie wyskoczę, bo P już zapowiedział, że wieczorem wychodzi. Zostaje mi zatem ćwiczenie w domu, na 50 cm wolnej podłogi. 

Ktoś dotrwał do końca? 

Pozdrawiam